niedziela, 30 kwietnia 2017

EGO PREZYDENTA



            Egotystów dzielimy na dwie grupy: mocnych i słabych. Ta pierwsza obejmuje dyktatorów i wielkich wodzów, których już nie ma. Zostali zlikwidowani przez niezadowolonych poddanych. Natomiast świat aż się roi od egotystów słabych. Weźmy takiego Trumpa. Człowiek chory, ciężko chory. Na co? Na egotyzm właśnie. Jego ego osiągnęło najwyższe stadium, którym jest narcyzm, czyli samouwielbienie. Jak powiedział kiedyś Kirk Douglas o Johnie Waynie: „Aktor to z niego słaby, ale jaka GWIAZDA!” To samo można powiedzieć o Trumpie: „Prezydent z niego słaby, ale jaka gwiazda!” Świadczy o tym jego chwiejność, niepewność, dwulicowość, nieobliczalność i zadufanie w sobie. Czy do kogoś takiego można mieć zaufanie? Kto może przewidzieć jaki numer wykręci za chwilę? Jego ego nie idzie w parze ze stanowiskiem, które wymaga człowieka o żelaznym charakterze. Słaby egotysta na ogół podświadomie zdaje sobie sprawę ze swojej słabości, dlatego lubi otaczać się ludźmi mocnymi i wpływowymi. Takimi jak Pence, Tirlleson, „wściekły pies” Mattis i McMaster. Wtedy czuje się pewniej, bo z jednej strony ma wokół siebie palisadę, z drugiej zaś w razie czego jest na kogo zwalić winę. Albo przybiera pozę lwa na rykowisku i straszy trzecią wojną.

            Przeciwstawienie się słabemu egotyście odbierane jest jako „ranienie uczuć”, choć nic innego nie jest zadraśnięte niż napompowane ego. Trump dostał kilka ciosów poniżej pasa, a najgorsze z nich to plotki o jego zakulisowych bliskich relacjach z Rosją. Klika Clintonów puściła w obieg bezpodstawną kalumnię, że Trump nie tylko jest marionetką Putina, ale że jego zwycięstwo w wyborach zostało zaaranżowane przez bliżej nieokreślone tajne służby rosyjskie. Bez żadnego namacalnego dowodu. Innymi słowy – jak konkludują media – to Putin wsadził go na prezydencki stołek, co w dalszej kolejności ma oznaczać, że Putin będzie władał Ameryką za pośrednictwem Trumpa. Czy może być coś gorszego dla zadufanego w sobie egotysty – zwłaszcza, że chociaż te plotki są nieprawdziwe, część Amerykanów uwierzyła w nie jak w ewangelię? Czy w ogóle można sobie wyobrazić jak strasznie została zraniona miłość własna wschodzącej gwiazdy amerykańskiego establishmentu?!

            Podczas kampanii wyborczej kandydaci bezczelnie kłamią obiecując narodowi złote góry, aby po wdrapaniu się na stołek prawie niczego nie dotrzymać. Tak jest wszędzie i zawsze. Tak było w 2009 roku, gdy jasne się stało, że Obama nie ma zamiaru spełnić żadnej z wcześniejszych obietnic, chociażby w podzięce za kredyt zaufania w postaci przyznanej mu awansem „pokojowej” nagrody Nobla. Komisja nagrody zrobiła fatalny błąd, ustawiając go w szeregu tak szlachetnych pacyfistów, jak chociażby nasz rodzimy Wałęsa. Fałszywy, bezprawny noblista, Barak Obama, dość szybko zapomniał o swych obietnicach i niemal od początku swojej prezydentury zaczął robić akurat na opak. Na przykład rozdmuchał starsze wojny i zainicjował nowe.

            Jak widać po pierwszych ruchach Trumpa na arenach wewnętrznej i międzynarodowej, jest on na dobrej drodze, aby w tym względzie prześcignąć swojego poprzednika. Wprawdzie pierwsze dni „studniówki” upłynęły raczej spokojnie na przyjmowaniu gratulacji i rozmowach telefonicznych z przywódcami innych państw, podczas których ego prezydenta pęczniało z godziny na godzinę, to jednak w ostatnich tygodniach wielkie ego Trumpa jakby spokorniało i zmieniło front. Czyżby wezwano go na dywanik? Czy jedynie kilka telefonów, które ustawiły go do pionu? Co by to jednak nie było, nastąpiła nagła zmiana scenariusza i co za tym idzie, dekoracji. Do głosu doszła grupa waszyngtońskich jastrzębi, korporacyjnego establishmentu oraz mocnych doradców.

            Być może elita zażądała od niego „dowodu lojalności”? Dowodu na to, że jest twardy chłop i pokaże Ruskim? Potrzeba tylko było okazji, a ponieważ nie było niczego pod ręką, uruchomiono Białe Hełmy i zaaranżowano „atak chemiczny” syryjskiego lotnictwa na swoich własnych ziomków. Powtórzono więc mantrę z 2003 roku: „Saddam Hussein ma broń masowego rażenia”. Przypomnijmy – w wojnie, która zaraz potem rozgorzała, zginęło prawie dwa miliony ludzi. Bowiem w interesie amerykańskiej elity nie leży pokojowe rozwiązywanie konfliktów międzynarodowych. W ich interesie leży ciągła wojna, nie ważne z kim, nie ważne jak, nieważne jakim kosztem, byle tylko był rynek zbytu dla broni, sprzętu i amunicji. Dlatego NATO nie będzie rozwiązane, chociażby ze względu na osławioną „rosyjską agresję” w Europie i gdzie indziej. Dlatego nie ustaną intrygi na Bliskim i Dalekim Wchodzie. Dlatego uderzenie na Koreę Północną jest na rękę dealerom broni z jednej strony, zaś twardogłowym politykom daje naiwne nadzieje na rozerwanie sojuszu rosyjsko-chińskiego z drugiej. No właśnie. Na niezmiernie ważnym dla Trumpa (a także dla Iwanki) spotkaniu z chińskim przywódcą w Mar a Lago, Iwanka czarowała, zaś tata usiłował przekonać Xi, żeby rozwiódł się z Putinem a „ożenił” z Ameryką. A Chińczyk, jak to Chińczyk – uśmiechał się tajemniczo i kiwał głową. Każdy Chińczyk kiwa głową. Trump się dał nabrać i już nazajutrz zachodnie szczekaczki rozgłosiły, że Chiny łączą się z USA przeciwko Rosji, Iranowi, Assadowi i Północnej Korei.

            Egotyści bywają marzycielami. Trump marzy o uczynieniu Ameryki władcą, policjantem, oskarżycielem, sędzią i katem wszystkich krajów na świecie. Tak obecnie należy interpretować obietnicę z kampanii wyborczej, że zrobi Amerykę „Wielką” – nie dlatego, żeby ludzie w kraju żyli dostatniej, mieli darmowe świadczenia socjalne, lecz dlatego, żeby rozpętać następne wojny. A jaką rolę Trump sobie wymarzył? Nietrudno zgadnąć. Będzie na czele, na samym szczycie jako cesarz imperium amerykańskiego, składającego się z przebogatej metropolii oraz całej reszty świata w upodleniu i nędzy. Bydło robocze. Lecz w realizacji tych marzeń przeszkadza garść krajów, które za nic w świecie nie chcą się dać rzucić na kolana. Tego żaden egotysta nie może ścierpieć, ponieważ egotysta marzy dla siebie o uniwersalnym, zupełnym, doskonałym szczęściu, a takie szczęście nie będzie tak długo możliwe, jak długo będzie jakaś tam Rosja na drugim końcu świata. No i Putin oczywiście, który jest solą w oku całego Zachodu.

            Jastrzębie chcieliby rozerwać przymierze pomiędzy Rosją a Chinami, pomiędzy Rosją a Syrią oraz pomiędzy Rosją a Iranem. Odłączyć od Rosji wszystkie kraje, które z nią współpracują na arenie gospodarczej, kulturalnej i wojskowej. Następnie zgnieść i rzucić na kolana Rosję. Taki jest plan naszego ziomka, Brzezińskiego. Ogołocić Rosję, zgnieść i zamienić ją w kraj nędzy i chaosu. Do tego prezydent musi być po ich stronie. Prezydent wystarczająco miękki, żeby można było nim zdalnie kierować i wystarczająco twardy, żeby realizował każdy wariacki pomysł amerykańskiego i ponadnarodowego establishmentu. I taki właśnie jest Trump. Jak Plastuś z plasteliny – najpierw daje się ugnieść i uformować, a następnie twardnieje i może komuś nabić nuklearnego guza.

         A nadobna Iwanka? Jest w otoczeniu Trumpa jedną z najmocniejszych osób i najlepszą podporą moralną tatusia – jak to miało miejsce z okazji wysłania 59 tomahawków, z których nb. 36 „gdzieś się zapodziało”, a reszta zabiła 10 osób, w tym dziecko, nad którym jakoś Iwanka nie płakała. A propos. Jak się zdaje mało kto zauważył, że Iwanka zmieniła religię i jest teraz regularną żydówką, podobnie jak jej małżonek. Jakie wnioski z tego wydarzenia? Czy nie może być tak, że Iwanka będzie, a może już jest, „gorącą linią”, łączem pomiędzy Izraelem a Trumpem? Jej mąż jest ortodoksyjnym żydem, zaś u ortodoksyjnych żydów po pierwsze żona we wszystkim słucha męża, po drugie mąż ma robić wszystko zgodnie z interesami izraelskiej ojczyzny, niezależnie od tego od ilu pokoleń żyje w innym kraju. Jeśli zatem premier Izraela wpadnie na jakiś pomysł, zabraknie mu kasy, broni lub poparcia w ONZ, to via ambasada izraelska, Trump otrzyma dyrektywy, które Iwanka gorliwie zatwierdzi. A pomysły premiera dotyczą przede wszystkim tego, żeby wojna na Bliskim Wschodzie trwała w nieskończoność, w czym jest całkowicie zgodny z marzeniami jastrzębi z Pentagonu i amerykańskiego Kongresu, którzy – wraz z różnymi humanitarnymi komisjami ONZu, tak bardzo czułymi na niedolę Syryjczyków – jakoś nie zauważają, co Izrael wyprawia z Palestyńczykami. I oczywiście nikt nie powie, że Trump jest pachołkiem Netanyahu, ponieważ na Izrael nie wolno psioczyć.

            Niektórzy egotyści wpadają w samouwielbienie zwane narcyzmem. Spójrzmy tylko na „język ciała” Trumpa. Jak on się kryguje przed mikrofonem i kamerami! Jak doskonale są wystudiowane przed lustrem jego miny i gesty! No i czy to nie gwiazda?

     Wyniki obserwacji aktualnego wodza amerykańskiego narodu można podsumować stwierdzeniem, że w zasadzie niewiele się zmieniło od czasów Obamy i Busha. Obiecanki przedwyborcze nie są realizowane. Widzimy to na własne oczy, co już teraz potwierdza powyższe tezy. Ze zwycięstwem Trumpa Ameryka przegrała; z jego zwycięstwem Ameryka i reszta świata wiązała nadzieje polepszenia sytuacji narodu amerykańskiego, nadzieje pokojowego zakończenia konfliktów i wycofanie się z brudnych wojen zainicjowanych przez amerykańskie jastrzębie (w tym Clintonów), które z jednej strony owocują w postaci masakr milionów ludności cywilnej, z drugiej kosztują amerykańskich podatników tryliony dolarów, z trzeciej robią Ameryce wrogów. Dawała nadzieje na rezygnację z imperialistycznych ciągotek, z tzw. Nowego Porządku Świata, z napychania dolarami kufrów korporacji zbrojeniowych. Dawała nadzieję na zakończenie zimnej wojny i wielostronną współpracę z Rosją. Lecz jak wiadomo, nadzieja „matka głupich” jest niczym innym jak iluzją. Tak samo jak Trump ugrzązł w waszyngtońskim bagnie, które miał zamiar „osuszyć”, tak samo jak zwiększył znaczenie NATO w histerycznej rusofobii, tak samo zamiast gasić ogniska zapalne na świecie, roznieca je w maniackim pompowaniu swojego ego. Ostatnie wydarzenia w okolicach Półwyspu Koreańskiego powinny być dla niego sygnałem, że nie tędy droga, że jedynym wyjściem jest pozytywna odpowiedź na wołanie wszystkich podbitych narodów: JANKESI DO DOMU!

Piotr Listkiewicz, Australia    

            

piątek, 13 maja 2011

ROZMOWY O ZMIERZCHU 10

W OBRONIE SKRZYWIONYCH ZNACZEŃ

Tak to już jest w każdej kulturze i każdym języku, że pewne pojęcia zaczynają pomału lub gwałtownie pozbywać się swoich oryginalnych znaczeń, zamieniając je na przykład z pozytywnych w negatywne. Różnice w znaczeniach występują również pomiędzy językami – dobrze znany w języku angielskim „element” (czyli pierwiastek chemiczny lub żywioł), w języku polskim oznacza fragment jakiejś większej całości, część składową jakiegoś urządzenia lub – w języku potocznym – chuliganerię albo w ogóle świat przestępczy. Anglicy i Amerykanie oraz inni Anglosasi zamiast terminu „miliard” (tysiąc milionów) mówią „bilion” (tysiąc miliardów), co naturalnie powoduje, że reszta niewtajemniczonego świata zachłystuje się podziwem dla USA i jego idącej w biliony gospodarki. Zatem, widzimy już na samym wstępie, do jakiego stopnia skrzywienie znaczenia może zaważyć na naszym widzeniu świata i różnych jego aspektów i pojęć.

ROZMOWY O ZMIERZCHU 9

PYTANIA, BRAKUJĄCE OGNIWA I BIAŁE PLAMY...

Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek różni się od swoich zwierzęcych pobratymców tylko myśleniem, bo oprócz myślenia wszystkie pozostałe czynności mamy wspólne i robimy je mniej więcej tak samo i z takim samym skutkiem. Ponieważ jednak w międzyczasie stwierdzono, że również i zwierzętom zdarza się myśleć – na ich specyficzną modłę – zaszła konieczność uściślenia, jak to jest z tym myśleniem i co właściwie czyni człowieka Człowiekiem. Bliższa obserwacja wykazała, że zwierzęce „software”, czyli umysł, nie potrafi zastanawiać się nad sensem istnienia i w związku z tym zadawać istotnych dla siebie, a jakże często krępujących dla innych, pytań. Możemy zatem powiedzieć, że tylko ten, kto jest ciekaw siebie oraz chce wiedzieć kim jest, skąd jest i dokąd zmierza, czynnie dąży do POZNANIA SIEBIE i zasługuje na miano Człowieka. Krótko mówiąc zadaje pytania, a jak się za chwilę przekonamy, tych pytań jest wiele.

ROZMOWY O ZMIERZCHU 8

Motto: Oh, jakże głupio być mądrym, skoro ignorancja jest taka rozkoszna...!

DLACZEGO NIE CHCEMY WIEDZIEĆ ?

Pewnego razu żółw mieszkający w wielkim oceanie postanowił odwiedzić dawno nie widzianego krewniaka zamieszkującego studnię daleko w głębi kraju. Wybrał się w podróż i maszerując w żółwim tempie w końcu po wielu dniach dotarł do studni, gdzie został serdecznie powitany przez gospodarza. Po skromnym posiłku złożonym z mizernych alg porastających tu i ówdzie wnętrze studni, przyszła kolej na rozmowę. „No to powiedz mi bracie, jak to jest w tym twoim oceanie? Duży on jest?” – zagaił gospodarz. „O, bardzo duży!” – odrzekł żółw z oceanu. „Jaki duży? Taki jak ta studnia?” – indagował dalej żółw ze studni. „O wiele większy” – odrzekł przybysz. Gospodarz przemaszerował parę kroków w stronę przeciwległej ściany studni. „Czy taki?” – zapytał. „Oh, mój drogi – o wiele, wiele większy!” Krewniak przeszedł więc jeszcze parę kroków, po czym idąc wzdłuż cembrowiny obszedł całą studnię dookoła. „Taki?” Żółw z oceanu uśmiechnął się tylko i powiedział: „Mój przyjacielu, ocean jest olbrzymi, o wiele większy od jakiejkolwiek studni, jest większy od wszystkich studni na świecie razem wziętych, jest niezmierzony...” Na to żółw ze studni popatrzył z politowaniem na gościa i rzekł: „Kłamiesz krewniaku, albo żyjesz w złudzeniach. Nic nie może być większe od tej studni!” Dziwne to bardzo, że wśród wielu ludzi otwartych na wiedzę i ciągle poszukujących odpowiedzi na różne pytania, trafiają się i tacy, którzy nie tylko nie mogą uwierzyć, że coś jeszcze jest poza ich małym światkiem, ale – jak ten żółw ze studni – wręcz negują istnienie wszystkiego, czego zrozumienie przychodzi im z trudnością. Dlaczego?

ROZMOWY O ZMIERZCHU 7

WIEDZA I WIARA

Wielu ludzi powiada, że te dwa pojęcia są niezmiernie od siebie odległe, zaś uczeni wprost kurczą się na dźwięk słowa „wiara”. Dlaczego tak się dzieje?

Otóż przede wszystkim dlatego, że wiara kojarzy nam się z kościołem i księdzem, czyli religią, co do której wielu z nas ma swój własny, subiektywny i specyficzny (żeby nie powiedzieć: negatywny) stosunek, a zwłaszcza do jej dogmatyzmu i ceremonializmu oraz mętnego i naiwnego wyjaśniania wiedzy o Bogu, którą z racji swojej pozycji powinna propagować. W tę wiedzę mamy po prostu ślepo wierzyć, nie kwestionując jej twierdzeń i nie zadając zbyt dociekliwych pytań na temat spraw wyglądających nieprawdopodobnie i śmiesznie w świetle zdobyczy współczesnej nauki i technologii. Wśród ludzi nauki niewielu jest takich, którzy akceptują ślepą wiarę, dlatego nawet ci, którzy co niedziela chodzą do kościoła, gdy przyjdzie co do czego, wolą wierzyć każdemu we wszystko co świeckie, byle tylko nie być posądzonym o „wierzenie”. Paradoks? Być może, ale po trochę głębszym zastanowieniu okazuje się, że wcale nie taki ewidentny. Tą religijną wiarą zajmiemy się jednak kiedy indziej.

ROZMOWY O ZMIERZCHU 6

PRZYWIĄZANIE vs MIŁOŚĆ

Pisząc te słowa zdaję sobie sprawę, że z punktu zostanę oskarżony o herezję, ale w naszym cyklu „rozmów o zmierzchu”, który ma na celu przestawianie zwrotnicy niektórych z naszych mocno zakorzenionych pojęć, mówimy i będziemy mówić o sprawach kontrowersyjnych i pozornie nie do przyjęcia. Jednym z takich zakorzenionych pojęć jest przekonanie, że pomiędzy miłością a przywiązaniem jest znak równości, a nawet, że – podobnie jak głosi drugi przysłowiowy dogmat, że „nie ma miłości bez zazdrości” – jedno bez drugiego nie może istnieć. Choć przekonanie to jest powszechnie uznane zarówno tradycjonalnie, jak i naukowo, to jednak nie jest ono prawdziwe. Spróbujmy dokonać krótkiej analizy, aby się przekonać dlaczego.

ROZMOWY O ZMIERZCHU 5

I CIĄGLE SOBIE ZADAJĘ PYTANIE...

... czy to jest miłość, czy to pożądanie? Oto odwieczny dylemat: jak rozpoznać miłość?!

Niejeden w tym miejscu wzruszy ramionami i uśmiechnie się kpiąco. Co ten facet gada? Dwoje się umawia, spotyka, idzie w plener, do kawiarni, na chatę, gdzie raz-dwa „robi miłość” i po krzyku. Co tu jest do rozpoznawania? „Czego się boisz głupia?” śpiewano w jednym z wrocławskich (o ile dobrze pamiętam) kabaretów wiele lat temu. No właśnie – czego tu się bać? Miłości? Jeśli partnerka/partner chce, to przecież w myśl zasady, że największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz, nie istnieje żaden problem i nie ma się nad czym rozwodzić.