EGO PREZYDENTA
Egotystów dzielimy na dwie grupy: mocnych i słabych. Ta
pierwsza obejmuje dyktatorów i wielkich wodzów, których już nie ma. Zostali
zlikwidowani przez niezadowolonych poddanych. Natomiast świat aż się roi od
egotystów słabych. Weźmy takiego Trumpa. Człowiek chory, ciężko chory. Na co?
Na egotyzm właśnie. Jego ego osiągnęło najwyższe stadium, którym jest narcyzm,
czyli samouwielbienie. Jak powiedział kiedyś Kirk Douglas o Johnie Waynie:
„Aktor to z niego słaby, ale jaka GWIAZDA!” To samo można powiedzieć o Trumpie:
„Prezydent z niego słaby, ale jaka gwiazda!” Świadczy o tym jego chwiejność,
niepewność, dwulicowość, nieobliczalność i zadufanie w sobie. Czy do kogoś
takiego można mieć zaufanie? Kto może przewidzieć jaki numer wykręci za chwilę?
Jego ego nie idzie w parze ze stanowiskiem, które wymaga człowieka o żelaznym
charakterze. Słaby egotysta na ogół podświadomie zdaje sobie sprawę ze swojej
słabości, dlatego lubi otaczać się ludźmi mocnymi i wpływowymi. Takimi jak
Pence, Tirlleson, „wściekły pies” Mattis i McMaster. Wtedy czuje się pewniej,
bo z jednej strony ma wokół siebie palisadę, z drugiej zaś w razie czego jest
na kogo zwalić winę. Albo przybiera pozę lwa na rykowisku i straszy trzecią
wojną.
Przeciwstawienie się słabemu egotyście odbierane jest
jako „ranienie uczuć”, choć nic innego nie jest zadraśnięte niż napompowane
ego. Trump dostał kilka ciosów poniżej pasa, a najgorsze z nich to plotki o
jego zakulisowych bliskich relacjach z Rosją. Klika Clintonów puściła w obieg
bezpodstawną kalumnię, że Trump nie tylko jest marionetką Putina, ale że jego
zwycięstwo w wyborach zostało zaaranżowane przez bliżej nieokreślone tajne
służby rosyjskie. Bez żadnego namacalnego dowodu. Innymi słowy – jak konkludują
media – to Putin wsadził go na prezydencki stołek, co w dalszej kolejności ma
oznaczać, że Putin będzie władał Ameryką za pośrednictwem Trumpa. Czy może być
coś gorszego dla zadufanego w sobie egotysty – zwłaszcza, że chociaż te plotki
są nieprawdziwe, część Amerykanów uwierzyła w nie jak w ewangelię? Czy w ogóle
można sobie wyobrazić jak strasznie została zraniona miłość własna wschodzącej
gwiazdy amerykańskiego establishmentu?!
Podczas kampanii wyborczej kandydaci bezczelnie kłamią
obiecując narodowi złote góry, aby po wdrapaniu się na stołek prawie niczego
nie dotrzymać. Tak jest wszędzie i zawsze. Tak było w 2009 roku, gdy jasne się
stało, że Obama nie ma zamiaru spełnić żadnej z wcześniejszych obietnic,
chociażby w podzięce za kredyt zaufania w postaci przyznanej mu awansem
„pokojowej” nagrody Nobla. Komisja nagrody zrobiła fatalny błąd, ustawiając go
w szeregu tak szlachetnych pacyfistów, jak chociażby nasz rodzimy Wałęsa.
Fałszywy, bezprawny noblista, Barak Obama, dość szybko zapomniał o swych
obietnicach i niemal od początku swojej prezydentury zaczął robić akurat na
opak. Na przykład rozdmuchał starsze wojny i zainicjował nowe.
Jak widać po pierwszych ruchach Trumpa na arenach
wewnętrznej i międzynarodowej, jest on na dobrej drodze, aby w tym względzie
prześcignąć swojego poprzednika. Wprawdzie pierwsze dni „studniówki” upłynęły
raczej spokojnie na przyjmowaniu gratulacji i rozmowach telefonicznych z
przywódcami innych państw, podczas których ego prezydenta pęczniało z godziny
na godzinę, to jednak w ostatnich tygodniach wielkie ego Trumpa jakby
spokorniało i zmieniło front. Czyżby wezwano go na dywanik? Czy jedynie kilka
telefonów, które ustawiły go do pionu? Co by to jednak nie było, nastąpiła
nagła zmiana scenariusza i co za tym idzie, dekoracji. Do głosu doszła grupa
waszyngtońskich jastrzębi, korporacyjnego establishmentu oraz mocnych doradców.
Być może elita zażądała od niego „dowodu lojalności”? Dowodu
na to, że jest twardy chłop i pokaże Ruskim? Potrzeba tylko było okazji, a
ponieważ nie było niczego pod ręką, uruchomiono Białe Hełmy i zaaranżowano
„atak chemiczny” syryjskiego lotnictwa na swoich własnych ziomków. Powtórzono
więc mantrę z 2003 roku: „Saddam Hussein ma broń masowego rażenia”.
Przypomnijmy – w wojnie, która zaraz potem rozgorzała, zginęło prawie dwa
miliony ludzi. Bowiem w interesie amerykańskiej elity nie leży pokojowe
rozwiązywanie konfliktów międzynarodowych. W ich interesie leży ciągła wojna,
nie ważne z kim, nie ważne jak, nieważne jakim kosztem, byle tylko był rynek
zbytu dla broni, sprzętu i amunicji. Dlatego NATO nie będzie rozwiązane,
chociażby ze względu na osławioną „rosyjską agresję” w Europie i gdzie indziej.
Dlatego nie ustaną intrygi na Bliskim i Dalekim Wchodzie. Dlatego uderzenie na
Koreę Północną jest na rękę dealerom broni z jednej strony, zaś twardogłowym
politykom daje naiwne nadzieje na rozerwanie sojuszu rosyjsko-chińskiego z
drugiej. No właśnie. Na niezmiernie ważnym dla Trumpa (a także dla Iwanki)
spotkaniu z chińskim przywódcą w Mar a Lago, Iwanka czarowała, zaś tata
usiłował przekonać Xi, żeby rozwiódł się z Putinem a „ożenił” z Ameryką. A
Chińczyk, jak to Chińczyk – uśmiechał się tajemniczo i kiwał głową. Każdy
Chińczyk kiwa głową. Trump się dał nabrać i już nazajutrz zachodnie szczekaczki
rozgłosiły, że Chiny łączą się z USA przeciwko Rosji, Iranowi, Assadowi i
Północnej Korei.
Egotyści bywają marzycielami. Trump marzy o uczynieniu
Ameryki władcą, policjantem, oskarżycielem, sędzią i katem wszystkich krajów na
świecie. Tak obecnie należy interpretować obietnicę z kampanii wyborczej, że
zrobi Amerykę „Wielką” – nie dlatego, żeby ludzie w kraju żyli dostatniej,
mieli darmowe świadczenia socjalne, lecz dlatego, żeby rozpętać następne wojny.
A jaką rolę Trump sobie wymarzył? Nietrudno zgadnąć. Będzie na czele, na samym
szczycie jako cesarz imperium amerykańskiego, składającego się z przebogatej
metropolii oraz całej reszty świata w upodleniu i nędzy. Bydło robocze. Lecz w
realizacji tych marzeń przeszkadza garść krajów, które za nic w świecie nie
chcą się dać rzucić na kolana. Tego żaden egotysta nie może ścierpieć, ponieważ
egotysta marzy dla siebie o uniwersalnym, zupełnym, doskonałym szczęściu, a
takie szczęście nie będzie tak długo możliwe, jak długo będzie jakaś tam Rosja
na drugim końcu świata. No i Putin oczywiście, który jest solą w oku całego
Zachodu.
Jastrzębie chcieliby rozerwać przymierze pomiędzy Rosją a
Chinami, pomiędzy Rosją a Syrią oraz pomiędzy Rosją a Iranem. Odłączyć od Rosji
wszystkie kraje, które z nią współpracują na arenie gospodarczej, kulturalnej i
wojskowej. Następnie zgnieść i rzucić na kolana Rosję. Taki jest plan naszego
ziomka, Brzezińskiego. Ogołocić Rosję, zgnieść i zamienić ją w kraj nędzy i
chaosu. Do tego prezydent musi być po ich stronie. Prezydent wystarczająco
miękki, żeby można było nim zdalnie kierować i wystarczająco twardy, żeby
realizował każdy wariacki pomysł amerykańskiego i ponadnarodowego
establishmentu. I taki właśnie jest Trump. Jak Plastuś z plasteliny – najpierw
daje się ugnieść i uformować, a następnie twardnieje i może komuś nabić
nuklearnego guza.
A nadobna Iwanka? Jest w otoczeniu Trumpa jedną z
najmocniejszych osób i najlepszą podporą moralną tatusia – jak to miało miejsce
z okazji wysłania 59 tomahawków, z których nb. 36 „gdzieś się zapodziało”, a reszta
zabiła 10 osób, w tym dziecko, nad którym jakoś Iwanka nie płakała. A propos.
Jak się zdaje mało kto zauważył, że Iwanka zmieniła religię i jest teraz regularną
żydówką, podobnie jak jej małżonek. Jakie wnioski z tego wydarzenia? Czy nie
może być tak, że Iwanka będzie, a może już jest, „gorącą linią”, łączem
pomiędzy Izraelem a Trumpem? Jej mąż jest ortodoksyjnym żydem, zaś u
ortodoksyjnych żydów po pierwsze żona we wszystkim słucha męża, po drugie mąż
ma robić wszystko zgodnie z interesami izraelskiej ojczyzny, niezależnie od
tego od ilu pokoleń żyje w innym kraju. Jeśli zatem premier Izraela wpadnie na
jakiś pomysł, zabraknie mu kasy, broni lub poparcia w ONZ, to via ambasada
izraelska, Trump otrzyma dyrektywy, które Iwanka gorliwie zatwierdzi. A pomysły
premiera dotyczą przede wszystkim tego, żeby wojna na Bliskim Wschodzie trwała
w nieskończoność, w czym jest całkowicie zgodny z marzeniami jastrzębi z
Pentagonu i amerykańskiego Kongresu, którzy – wraz z różnymi humanitarnymi
komisjami ONZu, tak bardzo czułymi na niedolę Syryjczyków – jakoś nie zauważają, co Izrael wyprawia z Palestyńczykami. I oczywiście nikt nie powie, że Trump
jest pachołkiem Netanyahu, ponieważ na Izrael nie wolno psioczyć.
Niektórzy egotyści wpadają w samouwielbienie zwane
narcyzmem. Spójrzmy tylko na „język ciała” Trumpa. Jak on się kryguje przed
mikrofonem i kamerami! Jak doskonale są wystudiowane przed lustrem jego miny i
gesty! No i czy to nie gwiazda?
Wyniki obserwacji aktualnego wodza amerykańskiego narodu
można podsumować stwierdzeniem, że w zasadzie niewiele się zmieniło od czasów
Obamy i Busha. Obiecanki przedwyborcze nie są realizowane. Widzimy to na własne
oczy, co już teraz potwierdza powyższe tezy. Ze zwycięstwem Trumpa Ameryka
przegrała; z jego zwycięstwem Ameryka i reszta świata wiązała nadzieje
polepszenia sytuacji narodu amerykańskiego, nadzieje pokojowego zakończenia
konfliktów i wycofanie się z brudnych wojen zainicjowanych przez amerykańskie
jastrzębie (w tym Clintonów), które z jednej strony owocują w postaci masakr milionów
ludności cywilnej, z drugiej kosztują amerykańskich podatników tryliony
dolarów, z trzeciej robią Ameryce wrogów. Dawała nadzieje na rezygnację z
imperialistycznych ciągotek, z tzw. Nowego Porządku Świata, z napychania
dolarami kufrów korporacji zbrojeniowych. Dawała nadzieję na zakończenie zimnej
wojny i wielostronną współpracę z Rosją. Lecz jak wiadomo, nadzieja „matka
głupich” jest niczym innym jak iluzją. Tak samo jak Trump ugrzązł w
waszyngtońskim bagnie, które miał zamiar „osuszyć”, tak samo jak zwiększył
znaczenie NATO w histerycznej rusofobii, tak samo zamiast gasić ogniska zapalne
na świecie, roznieca je w maniackim pompowaniu swojego ego. Ostatnie wydarzenia
w okolicach Półwyspu Koreańskiego powinny być dla niego sygnałem, że nie tędy
droga, że jedynym wyjściem jest pozytywna odpowiedź na wołanie wszystkich
podbitych narodów: JANKESI DO DOMU!
Piotr Listkiewicz,
Australia